Był majowy, złoty wieczór, a ja właśnie rozpoczynałam wyprawę, która okazać się miała najpełniejszym doświadczaniem Islandii, jakiego przyszło mi do tej pory zaznać.
Jednostajny szum silników w nocnym rejsie do Keflaviku osiadał na powiekach, sprawiając, że stawały się cięższe i cięższe. Morze różowych chmur otulało uśpioną ziemię. Czas spowalniał, zmieniając strefę. Byłam coraz dalej od domu, od codzienności, od znajomych rytuałów, ścieżek i kawy w ulubionym kubku. Byłam coraz bliżej niewiadomej, choć dziwnie znanej przygody.
Wołaniem wspomnień przyzywała mnie niezwykła Kraina. Wyspa Ognia i Lodu. Islandia.
Zaczęłam nasiąkać Islandią już na wysokości przelotowej, gdzieś nad Morzem Północnym. Pokonywałam wśród chmur kolejne setki kilometrów. Im dalej w noc-tym robiło się jaśniej. Poczułam się trochę jak Mały Książę, oglądając drugi zachód słońca tego samego dnia. Zanurzałam się w bajkę. Nie bez obaw…
Za każdym razem, gdy podróżuję islandzkimi przestrzeniami, mam wrażenie zatapiania się w krajobraz tej wyspy i rozmywania w niepoliczalnej ilości kropli. Choć Islandia zrodzona jest z ognia, to właśnie woda w każdej możliwej formie stanu skupienia jest tym, co sprawia, że zostaję bez tchu.
Wodospadowy pył, szmer strumieni, bulgotanie w kociołkach pól lawowych, załamania światła kończącego się dnia na górach lodowych, kapiący błękit jaskini pełnej lodowego błękitu, skrytej w milczącej obecności wulkanu. Wiatr z drobinkami wody, laguny z pluskiem foczych ciał, szum oceanu, deszcz wertykalny…
Woda to życie. O tak, na Islandii można poczuć, że się żyje!
Nieoficjalnie jest ich ponad dziesięć tysięcy. Rozbijają się kaskadami o omszałe głazy, wirują w nieskończonej ilości kropli, barwią kolorami tęczy milczące skały. Są piękne i są dla mnie islandzką kwintesencją. Widziałam ich… mnóstwo. I każdy powodował, że gapiłam się w zachwycie i każdy rozpalał ciekawość następnego. Niektóre oglądałam z drogi, do niektórych wspinałam się trekkingiem przez islandzki bezkres, były takie, które okazywały się ukrytymi skarbami, dostępnymi tylko tym, którzy umieją szukać i nie boją się przygód.
Wodospady. Każdy zdawał się być domem dla przyjaznych elfów, każdy otulał mgiełką, każdy sprawiał, że czułam zwykłą, niezwykłą dziecięcą radość. Sporo we mnie dzieciaka. Takiego z otwartą buzią. Na Islandii doświadczam tego najmocniej.
Islandzka pogoda potrafi być jak rozkapryszona panna, która sama nie do końca wie, czy sypnąć gradem pogardliwych słów, pożalić się strugami deszczu, ozłocić uśmiechem słońca, czy zerwać konwenanse porywem huraganowego wiatru. I to wszystko w piętnaście minut. Najlepiej jednocześnie.
Dlatego nie dziwne, że poziom mojego zdumienia nieustannym błękitem nieba w czasie tej podróży, dorównywał zachwytom nad pięknem tej wyspy. Chłonęłam łapczywie kolory wodospadów, oślepiającą biel szczytów oceanicznych fal, migotki promykowe roztańczone na turkoczących strumykach, gdy wędrowałam wśród milczących bazaltem ścian kanionu.
Doświadczałam nieznanej mi wcześniej Islandii w stopniu, który jeszcze bardziej rozpalał moją fascynację tą niezwykłą Krainą.
Podróżowanie islandzkimi drogami dawało mi mnóstwo frajdy. Łagodne łuki, długie proste, energetyzujące zakręty, otwierające widok na coś nowego, a przecież dziwnie bliskiego. Mijałam zakola fiordów, samotne skały, opierające się oceanicznym atakom furii, kaskady wody spadające z bazaltowych kolumn i rozbryzgujące się w niepoliczalnej ilości kropli. Prowadziła mnie ulubiona muzyka i chęć eksploracji.
Co jakiś czas zatrzymywałam się, by przewędrować szlakiem, wyznaczonym żółtymi łebkami tyczek, poznać, dotknąć, sprawdzić, doświadczyć. Czasem do braku tchu. Z zachwytu i zmęczenia jednocześnie. Było pięknie, niekiedy sielsko, często wzruszająco. Było islandzko, mszyście, przestrzennie, a wiatr smakował wolnością.
Wędrowałam kamienistymi ścieżkami, dróżkami wydeptanymi przez owce, pośród mchów, które z szacunkiem omijałam, by nie kruszyć ich delikatności. Wsłuchana w szmer potoków i szum wiatru, w piękną ciszę i w swój oddech.
Taka Islandia zapada w serce i pamięć najmocniej. Budzi dziecięcą ciekawość tego, co za zakrętem i zachęca do eksploracji. Jest surowym pięknem, w którym odnaleźć można delikatność baśniowych opowieści z dawnych lat. Gdy życie nie było łatwiejsze, ale było prostsze.
Oto ONA. Islandia nieodgadniona. I jedno z najpiękniejszych miejsc, w których byłam podczas dziesięciodniowej, majowej przygody.
Przebywanie w pobliżu lodowców to doświadczanie miejsca, w którym ścisza się głos i stawia ostrożniej kroki. Wśród widoków, jak z innej planety, muskając palcami historię Ziemi, wdychając powietrze smakujące kryształem.
Zachrzęścił więc pod zębami raków wulkaniczny pył. Ruszyłam w górę ścieżką wytyczoną doświadczeniem Przewodnika, dla którego lodowce są życiową pasją. Wędrowałam pomiędzy szczelinami, młynami lodowcowymi, zaglądając w błękitne źrenice bezmiaru czasu. W krainie, która nie ma w sobie nic przyjaznego dla ludzi, a która jednocześnie jest tak bezgranicznie piękna w swojej surowości, że pozostawia bez tchu.
Lodowce robią nieprawdopodobne wrażenie. Bycie sam na sam, oko w oko, z taką wielkością, przypomina mi obcowanie z czymś prehistorycznym, a wciąż żywym. Słuchanie pomruków tego olbrzyma to ciary. Czułam się jednocześnie mała i nieśmiertelna.
Czułam radość z możliwości doświadczania tego piękna, a jednocześnie smutek z jego przemijania. Dostrzeganego gołym okiem na rzeźbionych ścianach kanionu, w mętnej wodzie laguny, w strumyczkach obmywających nierówności lodowej czapy. Cofający się lodowiec to widok przejmujący. Liczony w metrach rocznie. I tylko tęcza w okruchu lodu, uformowanego z niepoliczalnej ilości płatków śniegu błysnęła radośnie. Wypiłam łyk lodowcowej wody. Toast na wieczną zmarzliny pamiątkę.
Laguna lodowcowa – Jökulsárlón, to miejsce, które za każdym razem mnie oszałamia. Trudno pozostać obojętnym wobec błękitu lodowych gór, sunących majestatyczne przez głęboką ma prawie 250 metrów lagunę, wprost ku oceanowi. W milczącej akceptacji topnienia.
Tym razem odkrywałam lagunę inaczej. Najpierw pędząc na burcie czarnokruczego zodiaka z wysoko uniesionym dziobem, czułam się jak walkiria zmierzająca ku przeznaczeniu. Następnie w ciszy i bliskości gór, opływałam ich lodowe kształty, skuszona tajemnicą wulkanicznych pyłów, zaklętych w potężnych bryłach.
Pomiędzy górami pluskają się foki, na wodzie kołyszą się edredony, których puch jest na wagę złota, gdzieś w oddali majaczy czoło jęzora lodowcowego. Świat jest niebieski, mroźny, nieprzystępnie piękny.
Było wietrznie, gdzieś z oddali nadciągała ulewa, granatowiało błękitne niebo. Wszystko było pierwotne, dzikie, nieujarzmione. Jak ja. W tamtym momencie tak bardzo wolna.
Dolina Thora. Midgard. Wędrowałam z widokiem na tę dolinę, rzeźbioną fantazją nordyckich bogów i wulkaniczną historią. Za każdym zakrętem otwierały się nowe widoki, i choć coraz bardziej brakowało mi tchu, to nie wyobrażałam sobie być w innym miejscu. Ścieżka wiodła do nieznajomych nazw, brzmiących jak krucze gadanie, wiatr próbował zapleść kosmyki moich włosów, a słońce wbrew prognozom scałowywało z nosa kolejne piegi.
Niesamowita to była wędrówka, w świecie, którego dopiero się uczyłam, tak jak uczyłam się oddychania przy podchodzeniu pod górę, czy stawiania kroków na stromych zejściach. Zostawiając w dolinach wszystkie ograniczenia i obawy. Powrót przez rwące rzeki, bo tylko tak można tu się dostać, tęcza z wiadra wody, które lało się z lokalnej chmury, radość spełnienia, śmiech, wolność, beztroska…
Islandia w ludziach jej ciekawych wyzwala dziecięcy entuzjazm, skłonność do eksploracji i chwytania najpiękniejszych, najbardziej dzikich chwil.
Zobaczenie tych puchatych, kolorowych ptaków, o równie puchatej angielskiej nazwie było jednym z moich islandzkich marzeń. Bo choć na Islandii bywałam wielokrotnie, to nigdy w czasie, gdy maskonury przybywają na wyspę, by wyprowadzić lęgi.
W czasie majowej wyprawy, dziwnym zrządzeniem losu mogłam je obserwować w jednym z najlepszych ku temu miejsc, mając ptasie cudaki na wyciągnięcie ręki! Spędziłam z nimi nieco czasu, próbując nauczyć się zachowania, ruchów, systemu przemieszczania się po górze pokrytej kępami trawy, która musiała być miękkim posłaniem. Obserwowałam ziewanie, machanie skrzydłami, usypianie, wzajemne czułości, a nawet filozoficzne zastyganie, któremu towarzyszył szum oceanicznych fal.
Było sielsko, spokojnie, na tym maleńkim półwyspie na końcu świata, w promieniach późno zachodzącego słońca, w krzyku mew i w pociesznej radości wypełniającej serce. Było dobrze. Maskonury już zawsze będą kojarzyć mi się z tym popołudniem i uśmiechem. Z harmonią morza i lądu. Piękne, puchate islandzkie wspomnienie.
Nie tylko maskonury zachwycały w islandzkich pejzażach. Doskonale wtapiały się w nie także płowe renifery, baraszkujące wśród rozgrzanych kamieni foki i nieprzebrane ilości migrującego ptactwa, które zalegało harmonijnie wśród przestrzeni wzdłuż dróg, którym niestrudzenie podążałam.
Islandia ma w sobie coś, co sprawia, że można wyciszyć się w myślach, skupiając jedynie na odczuwaniu. Na oddechu, patrzeniu, pierwotnym istnieniu bez lęków i obaw. Ze świadomością, że mało znaczymy wobec potęgi Natury. Z poczuciem, jak wiele możemy znaczyć dla samych siebie.
Islandia to kraina rzeźbiona żywiołami. Ogniem, lodem i wiatrem tak porywistym, że potrafi wywrócić auto lub wyrwać okna wraz z okiennicami. To starcie sił, wobec których jesteśmy malutcy, mogący jedynie w pokorze przyglądać się walkom pradawnych bogów. A oni, niepomni jak kruchy jest człowiek, toczą swoje boje na pięści i huk oceanu.
To wieczne starcie pomiędzy ogniem, a lodem, pomiędzy wiatrem, a deszczem jest fascynujące w swojej grozie. Islandia jest żywą lekcją geologii. Tego jak tworzy się nowe i odchodzi to, co potężne.
Ogień i Lód. Boski dotyk stworzenia.
I taka była ta moja Kraina, w trakcie dziesięciodniowej, pięknej wyprawy. Pełnej elfickich historii, wzruszeń, prostych słów i spokoju myśli. Pełnej błękitu i doświadczania Islandii w każdej zaplanowanej i spontanicznej sekundzie.
Wierzę, że do zobaczenia, Islandio!